Sunday, November 23, 2008

Góry jesienne...


Góry jesienne mają w sobie coś magicznego. I niby od lata aż tak dużo się nie zmieniło (poza temperaturą :P) to już można wyczuć pewne wyciszenie - przyroda pomału szykuje się do snu. Kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie: żółte, czerwone, bordowe i brązowe liście krzewów tu i ówdzie przykuwają oko wśród ciemnozielonej kosodrzewiny. I choć poranne przymrozki dają o sobie znać to jeszcze gdzieniegdzie można posilić się późnymi jagódkami smakującymi wprost wyśmienicie dla strudzonego turysty.


Można więc się zacząć zastanawiać czemu szlaki są opustoszałe, ludzi dużo mniej, skoro takie cuda kryją się na dobrze wydeptanych ścieżkach. Każdy turysta dobrze wie że jesienna pogoda w górach należy do najbardziej zmiennych i nieprzewidywalnych bodajże w ciągu roku. Trudno jest trafić na piękny, słoneczny dzień na piesze wędrówki i coraz częściej się zdarza, że wychodzimy w promieniach słońca, a wracamy w strugach deszczu o ile nie podmuchach śniegu. Ale mimo to warto zaryzykować i wybrać się w któryś z pierwszych tygodni września na mały rekonesans. I nawet jeśli budzimy się na małym "niedomaganiu" a za oknem nisko wiszące chmury to tym bardziej należy się sprężyć i czym prędzej ruszyć na szlak, bo na szczycie może na nas czekać miła niespodzianka.

A żeby nie być gołosłowną oto co zobaczyły dwie Anie jak pewnej późnowrześniowej niedzieli wdrapały na Kasprowy Wierch:


i nawet Giewont wyglądał inaczej pod pierzynką z mgieł. W istocie - Śpiący Rycerz:


Na zakończenie, jeżeli nie wybraliście w tym roku na podbój żółto-czerwonych szczytów to bardzo polecam umieścić jesienny wypad w kalendarzach na przyszły rok.

Tuesday, November 18, 2008

Zakupy w Londynie

W Weekend spotkałam się z kuzynką w Londynie. Jak to się mówi: "Jeśli góra nie przyjdzie do Mahometa, to Mahomet przyjdzie do góry". Czyli - jeżeli brakuje czasu by spotkać się w rodzinnym mieście to trzeba się z rodziną na świecie umawiać. Hahahaha. Co przypomina mi inną przygodę kiedy we wrześniu w drodze do Zakopanego, spotkałam się w Krakowie z dwoma koleżankami jeszcze z liceum. Obie z Siostrą jechałyśmy w Tatry, a one wracały z Bieszczad. No i fart chciał, że się wszystkie w Krakowie spotkałyśmy. I było fantastycznie, a oto zdjęcie ze wspólnego jadłowcinania na krakowskim Kazimierzu (restauracja znajduje sie w bylym zakladzie krawieckim, ul. Szeroka 1):


No ale wracając do tematu: jeżeli ktoś z drogich Czytelników będzie wybierał się na szaleństwo zakupowe do Londynu proponuję zabrać nieprzyzwoicie dużą ilość pieniędzy nawet jeżeli macie z nią wrócić. I mimo że sama mieszkam w mieście, w którym nagromadzenie sklepów na m2 odpowiada pewnie natężeniu ludności, to i tak oczywiście wróciłam z zakupami. Niech to! Nigdy więcej nie wybieram się na zakupy z Kamelą, Domino i Agatką! Never again! Ehh ta słaba, kobieca wola...

Przede wszystkim pełne zaskoczenie - ceny naprawdę nie były z Marsa (...tylko od producenta), i nawet sklep sportowy na samym Picaddily Circus miał takie ładne przeceny że każda z nas wyszła z wielką siatą dobroci: Kamelka z kolejną parą butów (i mówię ci, że nie były takie same jak te co kupiłaś dzień w cześniej bo miały INNY kolor!) a ja z wielkim plecakiem turystycznym :P. Z kolei Primark na Oxford Street, olbrzymi dwupiętrowy POTWÓR jest miejscem absolutnie zabronionym do odwiedzania w weekend, gdzie zagęszczenie ludności na pewno nie odpowiadało normom przeciwpożarowym. Ale za to piwko w jedynym bodajże pubie koło Trafalgar Square było absolutnie wyśmienite.

Otwarcie przyznaję - nie lubię Londynu. Za dużo ludzi, za dużo aut, za dużo spalin, za głośno. No i to metro - koszmar na szynach! Ale czasem mam potrzebę zachłyśnięcia się wielkim miastem, wyrwać się z małego miasteczka w którym mieszkam i poczuć się znowu częścią metropolii. No cóż, nikt nie jest doskonały zapewne :)

Sunday, November 2, 2008

Zadusznie

Dziś Zaduszki. Poszłam z tej okazji do kościoła, jako że jeżeli nie nad grobem to choć "zaocznie" chciałam pomodlić się troszkę za zmarłych, za moich kochanych dziadków, za babcie, za krewnych.

Tegoroczne Zaduszki kolejny raz spędzam poza Gdańskiem i jakoś jest mi tak strasznie smutno. To ciekawe jak nie docenia się wielu rzeczy mając je na co dzień. Piszę to bardziej jako potwierdzenie dobrze znanej prawdy bardziej niż jakieś nowe odkrycie. Nie ma zniczy, nie ma pięknie ozdobionych cmentarzy, nie ma spotkania z rodziną... w takich chwilach człowiek przyzwyczajony do pewnego sposobu obchodzenia tego święta czuje osamotnienie w swojej potrzebie "zapalenia świeczki".

Tradycja to rzecz jednocześnie piękna i trudna. Piękna bo mieć korzenie i świadomość przynależności do rodziny, do kultury jest wspaniała, ale przebywając z dala od domu, z dala od bliskich potrzeba podtrzymywania tradycji niknie, czy to z lenistwa, czy braku czasu i środków, czy też z przekonania że sami dla siebie nie jesteśmy wystarczającym powodem. Błąd. Im okoliczności są mniej sprzyjające tym mocniej trzeba pamiętać o tym skąd się wyrosło i kontynuować tradycje w miejscu w które przyszło nam wrastać.

Ja przynajmniej postanowiłam spróbować.